Freeman Freeman
3445
BLOG

Jak rozpętałem stan wojenny

Freeman Freeman Polityka Obserwuj notkę 74

To nie jest nowa notka, acz nieco zredagowana. Była tu już w Salonie cztery lata temu, jako odpowiedź na propozycję Krzyśka Leskiego, żeby w rocznicę wybuchu wojny polsko-jaruzelskiej przypomnieć - dla odreagowania - te mniej bolesne i martyrologiczne historie, które wielu z nas wówczas przeżyło.

Wśród komentatorów znalazło się wtedy jednak parę osób, które wyraziły swoje oburzenie "lekkim" potraktowaniem rocznicy takiego wydarzenia. Cóż, zaryzykuję raz jeszcze, bo chociaż stan wojenny przyniósł wiele tragedii, cierpienia i pokręcił losy ogromnej ilości ludzi, to jednak zdarzały się sytuacje zabawne, groteskowe i może dzięki nim właśnie udawało się przetrwać te ponure czasy bez popadnięcia w depresję.

Wszystkim zaś tym, którym nie w smak żartobliwe traktowanie tamtych czasów, dedykuję wpis Jacka Jareckiego spod tamtej, nieistniejącej już notki: "Z niekłamanym zdumieniem przeczytałem komentarze oburzonych. Przecież tak było zawsze! Wiara szła do prawdziwych bitew gdzie pole zaścielały tysiące zabitych, a nazajutrz jeszcze "z ognia nieobeschli" już śmiech i opowieść i anegdota i przy ognisku wygłupy i pustota. Po co ludzie mieliby walczyć gdyby potem musieli rozpamiętywać i przed przyszłymi pokoleniami w czerń odziani - niby kruki posępne występować?"

Historia pierwsza.

16 grudnia 1981 r., Stocznia Gdańska im. Lenina, przed świtem. Czołg już staranował bramę nr 2 (tę słynną, koło Pomnika), na stocznię wpadają zomowcy, dochodzi do szarpaniny. Stojąc na drabinie przy płocie stoczni, skryci w cieniu drzewa, polewamy z przyjacielem Mirkiem M... Mniejsza-O-Nazwisko... ZOMO-wców tworzących szpaler wokół stoczni. Hydrant przeciwpożarowy obsługuje inny Mirek.

Grozi nam odcięcie od swoich, zatem w pewnym momencie kończymy śmigus-dyngus i zgodnie z nawoływaniami "na remontówkę! Wycofujemy się na remontówkę!" - zasuwamy w stronę pontonowego mostu, oddzielającego mieszczącą się na wyspie Stocznię Remontową im. Józefa Piłsudskiego (nadanie nazwy odbyło się 11.XI.1981) od Stoczni Gdańskiej im. Lenina... :)

Na końcu mostu, na wyspie, widać już potężny tłum ludzi, którzy ewakuowali się przed nami. Most cały "chodzi" wte i wewte, bo jakiś dobry człowiek uruchomił mechanizm składania całego ustrojstwa. Jednak do złożenia mostu potrzeba wyjąć najpierw spajające poszczególne elementy wielkie, żelazne zwory. Dwie zwory jeszcze siedzą w otworach i dlatego most "pracuje" jak wściekły.

Biegniemy z Mirkiem na szarym końcu i słyszymy wołanie: "Zwory! Wyjmijcie zwory!!!" OK, mówisz i masz, jest tylko ten kłopot, że zwory przymarzły na amen... Szarpiemy się z nimi jeden na jednego i dwóch na jednego, ale kicha. Cały czas słychać jakieś huki, strzały, warkot helikoptera - zadyma na całego.

W pewnym momencie ktoś przekrzykuje ten hałas: "UWAGA!!! ZOMO idzie!!!" Faktycznie - w naszym kierunku zasuwa szpaler ciężkozbrojnych zomoli, których tak pięknie opisał Janusz Szpotański:

A oto nagle: któż to kroczy?
Tłum frankensteinów widzą oczy.
Łapska ogromne, móżdżek - tyci.
To nowa rasa jest - zomici.
wyhodowana w jednym celu:
by wszystkich bili w PRL-u.


Patrzymy po sobie, ale ponieważ żaden z nas pierwszy nie chce czmychnąć - szarpiemy się dalej ze zworami - na środku pontonowego mostu, pomiędzy tłumem kibicujących nam ludzi, a zbliżającą się kohortą zomitów...

Pyk! Pssss... - blisko przeleciała puszka z gazem i sycząc wpadła do kanału. Druga spadła bliżej, ale Mirek wprawnym kopnięciem posłał ją w ślad za pierwszą. Robi się coraz bardziej gorąco...

I teraz clou - nadchodzi odsiecz, ale jaka! Tłum "kibiców" nie wytrzymał nerwowo i ruszył na ZOMO jak kawaleria Stanów Zjednoczonych, naparzając w zomitów... śnieżkami! I wiecie co? Zomici dali drapaka...! :) Cóż, częstowani dotąd koktajlami Mołotowa i brukowcami zareagowali zgodnie z wyrobionym odruchem :)

Most został utrzymany, a nawet złożony, bo viribus unitis udało się wyciągnąć zwory. Poddaliśmy się i poszliśmy do niewoli dopiero kilkanaście godzin później.

Historia druga.

Uniknąwszy sankcji prokuratorskiej i dzięki wielkiemu zaangażowaniu księdza proboszcza ze Starogardu Gdańskiego (Bóg zapłać!), wyszedłem z poniemieckich murów więzienia na ul. Kościuszki z kilkunastoma innymi osobami. Uczelnia jeszcze nie działała, ale i tak po pierwsze musiałem dać znać Mamie, że żyję.

8 lutego 1982. Uniwersytet Gdański, jako ostatni (wraz z trzema innymi uczelniami) wznawia zajęcia. Ciągle jeszcze rektorem jest "solidarnościowiec" prof. Głębocki. I podobno nikogo z nas nie wyrzucono, zatem jadę na Przymorze zobaczyć się z innymi elementami antysocjalistycznymi...

Odnajduję jednego z bossów wydziałowego NZS-u, Marka Mniejsza-O-Nazwisko, zwanego popularnie "Schabowym". Okazuje się, że jest tzw. "temat" - za parę dni druga "miesięcznica" wprowadzenia stanu wojennego i trzeba sypnąć na Mat-Fizie i Humance ulotami. Tylko najpierw trzeba je odebrać od łącznika z drukarni i dostarczyć do budy. Podejmuję się, rzecz jasna.

Gryplan jest taki - po 6-tej rano mam stać na pierwszym przystanku za pętlą tramwajową w Oliwie z czapką i "Dziennikiem Bałtyckim" w ręku. Gdy pojawi się łącznik, zapyta mnie, gdzie kupiłem gazetę, na co mam odpowiedzieć, że w kiosku na pętli. Następnie gościu poprosi mnie o zapałki i zapyta, czy mam rozmienić dychę po dwa zety... Nic mnie w tym momencie jeszcze nie śmieszyło...

12 lutego, piątek. Zrywam się po ciemku i półśpiąc zapagajam na punkt kontaktowy. A tu ZONK! W nocy nawaliło śniegu po kolana, jest chyba minus 20 stopni i zasuwa lodowaty wiatr od morza. Na myśl o zdjęciu grubej wełnianej czapki robi mi się słabo...

Przystanek, mija szósta. Tłum ludzi przytupuje, podskakuje, chucha w dłonie i w ogóle robi wszystko, żeby nie zamarznąć. A tu nagle młody konspirator Freeman ściąga ostentacyjnie czapkę... Ludzie gapią się jak na czuba i na wszelki wypadek odsuwają na większą odległość... Czuję się jak idiota i zaczyna wzbierać we mnie głupawkowy śmiech :) Rozglądam się dyskretnie i błagam niebiosa, żeby facet z ulotkami już dotarł, zanim umrę od mrozu.

ZONK nr 2! Od strony pętli nadciąga Tomek Mniejsza-O-Nazwisko, ksywa "Harcerz". Siedzieliśmy razem na Kościuszki, dopóki nas nie rozparcelowali po innych pokojach gościnnych... Ksywa Tomka uzasadniona, bo ze stoczni wzięli go 16-go grudnia w harcerskim mundurze... i teraz - mimo trzaskającego mrozu - Tomek w swoim rynsztunku - krótkie spodenki, getry, bluza mundurowa, czapka harcerska na głowie, a na plecach wieeeelki plecak ze stelażem! Chyba pierwszy raz w tym momencie parsknąłem śmiechem :)

Tomek zobaczył mnie (nietrudno było - jeden tylko taki głupek z gołą głową stał na przystanku) i ruszył w moją stronę. W ułamku sekundy naciągnąłem czapę i zacząłem rozcierać martwe już uszy. W tym momencie Tomek się zatrzymał i zaczął udawać, że czeka na tramwaj...

OK - ściągam czapę. Tomek podchodzi. Witam się: "Cześć Tomek, jak rany - dawaj co masz i spadamy, bo jestem już soplem lodu!" Na co Tomasz z kamienną twarzą: "Przepraszam, gdzie pan kupił 'Dziennik'?" Najlepszym dowodem, że nie umarłem wówczas od tłumionego śmiechu jest to, że piszę teraz te słowa.

Odegraliśmy całą "scenę z Klossa" do końca, po czym korzystając z zamieszania wywołanego przez zatrzymującą się na przystanku "12-tkę"przeniknęliśmy do bramy sąsiedniej kamienicy. Tutaj Tomek wypakował z plecaka dwie "wyzywająco zachodnie" w swej treści reklamówki, zawierające po parę kilo bibuły każda. To był przydział dla mnie. W chwilę potem Tomek ruszył w dalszą drogę z resztą ulotek, a po odczekaniu kilku minut i ogrzaniu się w sieni - do tramwaju wsiadłem i ja...

Przez te parę minut jazdy, jakie dzieliły mnie od Uniwersytetu śmiałem się do siebie z tej naszej "konspiry" jak szpak do sera. Ludność patrzyła jak na ćpuna, albo "wczorajszego", z wyraźną dezaprobatą w oczach...

I wiecie co? Ten śmiech uratował mi tyłek. Kiedy po raz kolejny ocierałem załzawione oczy, zauważyłem, że tramwaj właśnie rusza z przystanku, na którym zamierzałem wysiąść. Nie było zmiłuj - podjechałem jeszcze jeden, obok zajezdni i po  wyjściu z tramwaju postanowiłem pójść na uczelnię "od tyłu", przez działki. I całe szczęście - tego dnia w przejściu podziemnym przy uniwersyteckim przystanku chyba cały pluton ZOMO wybebeszał studentom plecaki, torby i kieszenie. Podobno nawet zwinięto kogoś, kto miał przy sobie legalnie wydanego rok wcześniej Miłosza...

P.S. Tomek też miał szczęście. Dopiero rok, albo dwa lata później został zwinięty na dworcu w Warszawie, ledwo wysiadł z pociągu. Miał przy sobie parę kilo. Dostał chyba dwa lata...
 

P.S. 2. Tego dnia ukazał się weekendowy numer "Dziennika Bałtyckiego" z artykułem, o którym wspomniała 1maud w komentarzu pod postem Krzysia. Autorem artykułu o Amandzie Lear "Wracamy do płyt, o których się mówi" był Stanisław Danielewicz, którego WRON-a "nagrodziła" rocznym pobytem w areszcie i zakazem wykonywania zawodu.

Pierwsze litery akapitów układały się w słowa WRONA SKONA...

Po kliknięciu na miniaturce otworzy się czytelny skan artykułu (w nowym oknie przeglądarki). To jest skan z tego egzemplarza, który trzymałem w garści na przystanku tramwajowym w Oliwie...


Historia trzecia.

Wiosna '82, Gdańsk-Oliwa, pętla tramwajowa. Jest tak zwany "dzień targowy", wczesna godzina poranna. Na pętli czeka na swoje tramwaje ze dwie setki ludzi, wśród których kręci się parę ZOMO-wskich patroli.

W pewnym momencie w tłumie pojawia się typowa "babcia z warzywkami", jakich pełno na pobliskim ryneczku. Dzielne te kobiety dojeżdżały z okolicznych kaszubskich wiosek i były najlepszymi dostawcami świeżych witamin, hodowanych w  schludnych, przydomowych ogródkach.

Babcia podchodzi do pierwszego patrolu zomowców i - jak każda przygłucha osoba - baaardzo donośnym głosem pyta:

- Panie okupant!!! Którędy na rynek?!!!

Tłum na przystanku wybucha homeryckim śmiechem. Kiedy paroksyzmy ustają - w promieniu wzroku nie widać ani jednego zomola :)

P.S. To była popularna rozrywka stanu wojennego - pytać burasów z ZOMO o jakąś ulicę lub instytucję. Lub o cokolwiek, co wymagało znajomości topografii miasta. Trzeba tylko było zachować kamienną twarz, a jeszcze lepiej - przybrać wyraz twarzy człowieka zagubionego i rzetelnie zrozpaczonego. Ubaw był niezły, choć istniało ryzyko oberwania pałą :)

***

I to by było na tyle - historie są prawdziwe.
Się rozpisałem... Pozostała setka historyjek i historii będzie w książce, którą kiedyś napiszę ;-)


Końcowe P.S.

Przeczytałem wiele tekstów poświęconych stanowi wojennemu. Wiem, że na tle poważnych analiz, wzruszających wspomnień, słów o tych, którzy zginęli w tamtym parszywym czasie, moja notka jest trochę jak "Rozmowy kontrolowane" S. Chęcińskiego...

Ale taki stan wojenny, trochę groteskowy, montypythonowski - też był. Wkurzałem się wtedy z bezsilnej złości o wiele częściej, niż śmiałem. Przeżywałem chwile patetyczne i wzniosłe, ale i takie, które mogłyby znaleźć się w burlesce braci Marx.

Kilka razy byłem w sytuacji, w której można było stracić życie, a co najmniej zdrowie. Niezliczoną ilość razy w sytuacji, w której można było stracić wolność, nawet tę reglamentowaną, peerelowską. Miałem szczęście, na pewno. Szczęście, którego nie mieli choćby górnicy z "Wujka".

Nie obracam stanu wojennego w śmiech, w "wesołą komedię frontową". Nigdy nie wybaczę kanaliom pokroju Jaruzelskiego, Kiszczaka i gadom pośledniejszego płazu z bandy Płatnych Zdrajców Pachołków Rosji.

Uważam, że sprawiedliwy byłby dla nich tylko "świt zimowy. I sznur i gałąź pod ciężarem zgięta."

Freeman
O mnie Freeman

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka